Moich przemyśleń kilka na temat miłości – historia prawdziwa, choć jeszcze nieznana
Jako zatwardziała stara panna – tak wiem, do stereotypowego wizerunku brakuje mi tylko kota, ale zadowolę się tą leniwą bestią, którą zostawiłam u rodziców – w chwilach doła staram się rozkminić co z tą miłością i czy można ją wziąć na wynos.
W Polsce wiadomo wszystko jest zawsze na opak, jak sąsiadka gdera, że niebo jest czarne, to znajdzie się następna jeszcze głośniejsza, dla której jest białe, a jak do tego wszystkiego wkroczy wkurzona panna, to zrobi się z tego tęcza frustracji nie do zniesienia. No dobrze, o ile nad niektórymi sprawami można prowadzić ożywione dyskusje, wprawiając przeciwnika w zakłopotanie, które sprawia nam niemałą satysfakcję. Tak, główka jeszcze pracuje! O tyle są pewne kwestie, w których dla mnie dyskusji nie ma. I tutaj kłania się z mojej strony beton, taki no wiecie konkretny, nie do przebicia.
Wyobraźcie sobie sytuację, że znajdujecie tą jedyną lub tego jedynego. Przynajmniej w chwili słabości tak wam się właśnie zdaje. O zgrozo, gdybyście wiedzieli jak to się zaraz skończy! No tak, porównajmy tą sytuację do wizyty w znanej restauracji, serwującej nomen omen idealne burgery (nie zauważyliście, że są zawsze takie same?). Jesteście kuszeni zapachem i widokiem doskonałości w pełnym tego słowa znaczeniu, żołądek przypomina wam o swojej obecności i o tym, że w końcu należy mu się to przysłowiowe co nieco, a ślinianki zaczynają pracować jak głupie, dokładnie tak, bo przecież jeszcze nawet nie złożyliście zamówienia.
No więc podchodzicie do kasy i już wiecie, że to to. Idealna bułka, z idealnym kotletem, z idealnym serem, z idealną sałatą, z idealnym pomidorem, z idealnym ogórkiem i z idealnym co-tam-tylko-jeszcze-chcecie. No i fajnie, niczego do szczęścia nie trzeba wam więcej.
Z tak dokładnie wyselekcjonowanym zamówieniem, bo przecież za byle co się nie weźmiecie, siadacie przy stoliku, który pamięta okruchy miłości, och pardon, satysfakcji z burgera zamówionego przez innego bywalca tego idealnego przybytku. No więc tak siadacie przy tym stoliku i nic wam nie przeszkadza. Ani ten gwar wkoło i historie konsumentów, których nie chcielibyście pamiętać, ani to, że właśnie przykleiliście się do grubej warstwy ketchupu, szczodrze rozsmarowanego na imitującym skórę siedzeniu. No właśnie, w chwilach szczęśliwego uniesienia wasza tolerancja na to, czego normalnie nie lubicie lub nie do końca się wam podoba maksymalnie wzrasta, a słupki wykraczają daleko poza skalę (tak, tak, upadek będzie tym boleśniejszy!)
Stan euforii trwa, robicie jeden kęs i drugi, i trzeci, i któryś-tam-z-kolei-następny. Rozpływacie się i myślicie, że to jest to, a szczęście będzie trwało wiecznie (o ile portfel na to pozwoli). Oddając swoją miłość, zaangażowanie oczekujecie tego samego. A z drugiej strony, tak jak z burgerem, warstwy zaczynają się kurczyć. Ups, właśnie wyszedł pomidorek, potem ogóreczek, potem złociście żółty serek, soczysty kotlecik i nawet nie wiecie kiedy zostajecie z suchą i nadgryzioną bułą w ręce. Pamiętając jak było pięknie, nie możecie uwierzyć w to, co widzicie przed sobą, okruchy tego, na co mieliście nadzieję. Rozpadlinę, która po pierwszym ciosie pozostawia ból żołądka… a może to tylko naturalny wpływ tego, czego nie ma na etykiecie produktu.
I tak wracacie powoli do domu wspominając to, co było, a może wcale nie było, a co się wam wydawało. Chorujecie sromotnie obiecując sobie sałatkę i wodę mineralną do końca życia i jeszcze jeden dzień dłużej.
Mijają dni i miesiące, już ledwo pamiętacie ten mglisty smak i zapach idealnego (czy aby na pewno?) burgera świata. Wpadając w wir pracy, codziennych obowiązków i wyliczeń dochodzicie do wniosku, że nie ma to jak swojska kanapka. Zawsze inna, nigdy doskonała, ale zawsze z tymi składnikami, które znajdują się w waszej tabeli, zgodnie z indywidualnymi zapotrzebowaniami dietetycznymi, czytaj preferencjami.
Tak też jest ze współczesną miłością. Konsumpcyjną do granic możliwości i krótką, jak ta wizyta w dowolnej sieci restauracji typu fast food. Po co tworzyć wspólnie kanapkę, jeśli burgera dostaniemy w mgnieniu oka za grosze? No i wróćmy do wcześniej wspomnianego betonu, żeby spiąć ten tekst klamrą, coby się nie rozszedł na szwach. Jestem uwięziona pomiędzy tradycją i nowoczesnością, próbując wypośrodkować tak, żeby było dobrze. Do solidnej kanapki ze smalczykiem i ogórkiem kiszonym dodam od czasu do czasu taką no wiecie bardziej fancy z modnymi składnikami, ale nigdy nie doprowadzę nikogo do przysłowiowej sraczki. Dlaczego? Bo mam silny kręgosłup, no w tej historii pasowałby bardziej żołądek. Wiem czego chcę i wiem, jak nie chciałabym się czuć. A wy? Co serwujecie innym? Pana Burgera doskonałego? A może Panią swojską Kanapkę? Zastanówcie się na czym zyskacie więcej długoterminowo… Na tym pierwszym? A może jednak drugim? Miłej, choć nieco bardziej świadomej konsumpcji! Do następnego!
Do usłyszenia!
Wasza,
Passion Piece
Photos by: Alora Griffiths, Tetiana Shevereva, Hamed Mohtashami pouya, Aigars Peda on Unsplash
Komentarze: no replies